Kliknij tutaj --> 🐳 kacper tekieli małgorzata lebda

autorská čtení v Café Fra, Praha pondělí 8. dubna 2019, 19.30 Polská řada Małgorzata Lebda Uvádí Bogdan Trojak Tlumočí Lucie Zakopalová Česky a polsky Uvedení nového českého překladu básní polské Kacper Tekieli nie żyje - ta wstrząsająca informacja zelektryzowała w miniony czwartek polskie media. Mąż Justyny Kowalczyk zginął tragiczne w Alpach, gdzie zdobywał kolejne Our office: Tetmajera street 23, 34-500, Zakopane Climbing Base: Dołki street 20, 32-048, Jerzmanowice Kacper Tekieli urodził się 23 listopada 1984 roku. Zajmował się wspinaczką sportową, był też instruktorem z tytułem nadanym przez Polski Związek Alpinizmu. Od września 2020 roku był mężem Justyny Kowalczyk, legendy polskich biegów narciarskich. 2 września 2021 roku w Krakowie urodził się pierwszy syn pary - Hugo. Kacper Tekieli to Polski wspinacz, a prywatnie mąż Justyny Kowalczyk-Tekieli. Dokonał wielu przejść w górach, między innymi podwójnego trawersu Matterhorn. Zginął w Alpach, gdzie realizował ambitny plan zdobycia wszystkich czterotysięczników. Towarzyszyła mu rodzina. Les Sites De Rencontre En France. i Justyna Kowalczyk i Kacper Tekieli dch | ch 2020-09-25 21:16 Kacper Tekieli, kim jest narzeczony Justyny Kowalczyk? Alpinista Kacper Tekieli to świeżo upieczony mąż Justyny Kowalczyk. Jak się poznali? Zakochana Justyna Kowalczyk wzięła ślub w czwartek, o czym poinformowała na Twitterze! Słynna narciarska i jej przystojny narzeczony, alpinista Kacper Tekieli zaręczyli się w Boże Narodzenie, mieli pobrać się w maju, ale plany pokrzyżowała im pandemia koronawirusa! Na zdjęciach widać, że są bardzo szczęśliwi. Zobacz, kim jest Kacper Tekieli. Kacper Tekieli: KIM JEST mąż Justyny Kowalczyk - Tekieli? Justyna Kowalczyk i Kacper Tekieli właśnie wzięli ślub! Dwukrotna mistrzyni olimpijska w biegach narciarskich poznała Kacpra Tekielego w górach. On jest wspinaczem i instruktorem wspinaczki, ona dzięki niemu łyknęła alpinistycznego bakcyla. Ich znajomość trwa od lata. W październiku 2019 roku pokazali się po raz pierwszy publicznie podczas gali 100-lecia PKOl w Warszawie. Ich związek rozwijał się bardzo szybko! Ślub miał odbyć się już w maju, ale został przełożony z powodu pandemii koronawirusa. - Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że na wszystko w życiu musi przyjść odpowiednia pora. Od wczoraj Justyna Kowalczyk - Tekieli - napisała w piątkowy wieczór Justyna Kowalczyk - Tekieli. Kim jest Kacper Tekieli? Czym się zajmuje? Ile lat ma Kacper Tekieli? Dowiecie się poniżej. Justyna Kowalczyk WZIĘŁA ŚLUB w CZERWONEJ sukni i ZMIENIŁA nazwisko [ZDJĘCIE] Kim jest Kacper Tekieli? ZDJĘCIA. Czym jest zajmuje? Justyna Kowalczył i Kacper Tekieli W Boże Narodzenie zaręczyli się. Do tej pory ani ona ani on nie wypowiedzieli publicznie ani słowa o zaręczynach czy o małżeństwie. Niedawno tylko na zdjęciu na Twitterze pojawił się tajemniczy pierścionek na palcu znakomitej narciarki. Wspólne zdjęcia Justyny i Kacpra wskazują, że każde z nich wreszcie trafiło na drugą połówkę jabłka. Łączy ich też wspólna pasja do gór. Razem wspinali się po zboczach Turbacza (1310 m) w Gorcach, Aiguille du Midi (3842 m) we francuskim masywie Mont Blanc, Monte Cornetto (1889 m) we Włoszech czy na skałkach w Adršpachu w Czechach. Razem kwestowali też w styczniu na Kasprowym Wierchu na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Kacper Tekieli: WIEK, ILE MA LAT Kacper Tekieli ma 36 lat i pochodzi z Gdańska, skąd przeniósł się do Krakowa. Ma tytuł magistra filozofii. Jako alpinista wspinał się w Europie, Ameryce Płd. i w Azji. Specjalizuje się w szybkim pokonywaniu gór. W pięć godzin wbiegł na wierzchołek Elbrusu na Kaukazie (5642 m). W 17 i pół godziny pokonał cztery granie szczytu Matternhorn (4478 m) w Alpach. Pandemia pokrzyżowała plany narzeczonym, ale jak widać czas i miejsce nie miało dla nich znaczenia. Po tym poznaje się prawdziwą miłość! Wspinaczka, kontakt z górami to bardzo osobiste przeżycie. Wielu z nas czuje wręcz niechęć, by to uczucie ubierać w słowa. Za to Gdańsk ukształtował moją tożsamość i sposób patrzenia na świa – mówi Kacper Tekieli, alpinista rodem z Pan za Gdańskiem?Gdańsk jest moją ojczyzną. Domem rodzinnym. Przez całe dorosłe życie interesowałem się historią i pochłaniałem literaturę osadzoną w Gdańsku. Gdańsk ukształtował moją tożsamość, sposób patrzenia na świat. Zawsze tęsknię za tym miastem, jednak nie przeszkadza mi to w „budowaniu” swojego domu i życia na drugim końcu Polski, pod człowiek znad morza, który powinien mieć domieszkę słonej wody we krwi, robi w górach? Dlaczego opuścił Pan rodzinne miasto?Wspinałem się sporo przed wyjazdem z Gdańska. Kiedy skończyłem studia filozoficzne na tutejszym uniwersytecie, stwierdziłem, że zajmę się wspinaczką na poważnie. Trudno w sumie uzasadnić tę decyzję. Pasja wspinania rodziła się krok po kroku, to nie było tak, że nagle rzuciłem wszystko dla gór. Byłem najpierw wspinaczem weekendowym, potem jeździłem w góry coraz częściej. Tę pasję w końcu w sobie odkryłem, okazało się też, że mam chyba do tego smykałkę. Żeby być coraz lepszym, trzeba było się wspinaczce poświęcić. Morze nigdy nie było moją „działką”, choć podziwiam wszystkich, którzy np. nurkują. Pewnie dlatego, że ja sam bym się bał. Morze to nie jest to poczucie przestrzeni, które mi odpowiada…Wspomniał Pan o „Dzienniku Bałtyckim”, który wyciągał Pan przez całe dzieciństwo spod dzieciństwa mieszkałem na Przymorzu, pół we Wrzeszczu. Rodzice czytali „Dziennik”, „Głos Wybrzeża” też był. Z Gdańskiem jestem związany mentalnie cały czas. Uważam, że to wspaniałe tym, że wyjechałem, przesądziła odległość, jaka dzieli Gdańsk od gór. Właściwie chodziło tylko o to. Wciąż jest Pan członkiem Trójmiejskiego Klubu choć moje członkostwo ma coraz bardziej wymiar symboliczny. Ale dla tej symboliki wciąż jestem w Klubie. W Gdańsku wziął Pan niedawno ślub z Justyną Kowalczyk, polską olimpijką, multimedalistką w narciarstwie biegowym. Ale, rozumiem, że do Gdańska z żoną się nie przeprowadzacie?Na stałe nie, ale odwiedzamy często rodzinę i przyjaciół. Justyna Kowalczyk wzięła ślub w Gdańsku! Kim jest Kacper Tekieli?Ale oprowadził Pan zapewne Justynę Kowalczyk-Tekieli po Gdańsku? Wzięliście tu ślub, więc sądzę, że podoba jej się nad Motławą?Trochę się już znamy i w Gdańsku gościliśmy nie raz. Jestem jej wdzięczny, że zgodziła się byśmy w moim mieście rodzinnym wzięli ma Pan na swoim koncie sukcesów wspinaczkowych. Był Pan nominowany do międzynarodowej, prestiżowej w świecie wspinaczkowym nagrody Złotego nominowanych do Złotego Czekana, na której się znalazłem, była bardzo szeroka. Nominacja dotyczyła czterech ostatnich przejść. Podchodzę do tej nominacji z pokorą. W sierpniu tego roku poprawił Pan rekord przejścia Wielkiej Korony Tatr. W środowisku wspinaczkowym na pewno cieszy się Pan uznaniem...Jeśli nawet tak jest, to bez żadnej kurtuazji powiem, że dla kogoś, kto ma swoją wspinaczkową ścieżkę, której jest wierny, poklask, medialna sława mają znaczenie drugorzędne. To wtórna kwestia względem spełnienia własnych marzeń, pragnień czy celów. Oczywiście, miło jest, gdy ktoś osiągnięcia doceni, natomiast nie jest to sprawa kluczowa. Jak mocno trzeba harować, by zdobyć ośmiotysięcznik w Himalajach? Albo ekstremalną północną ścianę Eigeru w Alpach, z której jest Pan chyba najbardziej zadowolony? Gdy czytałem relacje z Pańskich wypraw na Makalu czy Broad Peak Middle, to czuć, że nie są to wyzwaniem w Himalajach czy Karakorum, są wysokość (z uwagi na coraz niższe ciśnienie powietrza na wysokościach, skutkujące coraz niższym poziomem tlenu w organizmie, co wywołuje prowadzącą do śmierci chorobę wysokościową – red.) oraz niskie temperatury (latem średnio -25 st. C, zimą -40 st. C – red). Akurat na Makalu wchodziliśmy drogą normalną, czyli najłatwiejszą. Trudności, nazwijmy to techniczne, były porównywalne do łatwego szczytu w Tatrach, może z kilkoma bardziej wymagającymi miejscami. Podobnie na Broad Peaku, gdzie właściwie dopiero końcówka podejścia, grań są wymagające. To tylko trudniejsze chodzenie. Natomiast zupełnie czym innym jest wspinaczka tzw. „ścianowa”, gdy trzeba się poruszać w wertykalnym świecie. Przykładem są przejścia ścianami Eigeru, czy to północną, czy północno-wschodnią. Chodzi o poruszanie się w pionie, gdy ręce, trzeba mieć praktycznie cały czas w górze?Właśnie – za wspinanie uważamy taką aktywność, w czasie której pracują obie ręce. Jeśli nie mają co robić, tak jak na Makalu, czy większości ośmiotysięczników na drogach normalnych, to mamy do czynienia raczej z trekkingiem, „górołażeniem”. Statystyki śmiertelności w kategorii sportów ekstremalnych wskazują, że himalaizm/alpinizm to niebezpieczne zajęcie. Czy strach, tam w górach wysokich albo przed wyprawą, jest uczuciem mocno dojmującym?Strach jest obecny, ale dobrze, jeśli nie jest paraliżujący. Idealną sytuacją jest, gdy współistnieją: respekt przed naturą i świadomość obiektywnych zagrożeń oraz pewność siebie, wypracowanej formy fizycznej, swoich umiejętności i dobrego planu. Kacper Tekieli: Gdańsk to ojczyzna, tęsknię za nim, ale mój ... Czwarty na świecie zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, Krzysztof Wielicki, mówił mi kiedyś, że traktował swoje wejścia na szczyty jako zadanie sportowe, góry kamieni, które trzeba zdobyć i szybko z nich zejść. Z kolei inni, utytułowani polscy himalaiści, jak Wojciech Kurtyka czy Piotr Pustelnik, nie ukrywali, że w ich osobistym ujęciu góry, ich zdobywanie, mają wymiar duchowy. Pan jest „czystym” sportowcem górskim, czy raczej kontempluje kontakt z górami?Krzysztof Wielicki rzeczywiście tak mówi choć, może tu wypowiem się trochę za niego, nie wydaje mi się, by swój osobisty kontakt z górami aż tak „spłycał”. Wielu z nas chce zatrzymać intymne relacje z górami dla siebie, czuje niechęć do wręcz odzierania tego uczucia poprzez ubieranie go w słowa. Ja tak właśnie wychodzi jakby przy okazji. Właściwie quasi sport, bo to nie są żadne zawody, stawką nie jest medal, tylko życie. Tak jak filozofia nie jest nauką, uczą o tym na studiach zaraz na samym początku, tak alpinizm/himalaizm nie jest sportem. Oczywiście, zawiera elementy sportu, bo trzeba być doskonale przygotowanym fizycznie, wytrenowanym w obsłudze szpeju (sprzętu wspinaczkowego – red.), odpowiednio wyposażonym. Jest jednak cała sfera duchowa w kontakcie z górami, a także często się pojawiający wątek ucieczki od świata zewnętrznego. Alpinizm jest... alpinizmem, po prostu. Każdy z alpinistów nie raz zastanawiał się, czym to dla niego jest, czy da się to zdefiniować. Ja czuję każdy z tych wątków, o których rozmawiamy, a te najbardziej osobiste odczucia rezerwuję dla samego siebie, dla że nie chodzi o podziwianie widoków, np. lodowca z wysokości 7 tys. metrów nad poziomem morza o wschodzie słońca czy panoramy Karakorum czy Himalajów...Nie, choć na pewno coś w tym jest. To może dziwne, ale ja wciąż po tylu latach wspinaczki jestem na takie widoki czuły. W 2014 r. był Pan w grupie wspinaczy, która jako pierwsza w tamtym sezonie stanęła na przełęczy Broad Peaka. Może towarzyszyło Panu wyjątkowe uczucie, swego rodzaju pionierskości, eksploracji? Mówił o tym Adam Bielecki, który ma na koncie pierwsze zimowe wejścia na Gasherbrum I i Broad Peak...Takie poczucie ma się wtedy, gdy rzeczywiście się coś eksploruje, prowadzi nową drogę. Wtedy, w 2014 roku, byliśmy po prostu silniejsi od innych. Nie zmienia to jednak faktu, że na tę przełęcz wchodzi co sezon bardzo wielu himalaistów. Czuję, że studia filozoficzne wpływają na Pańską postawę życiową. Ma Pan taki... stoicki balans. Nigdy nie brałem pod uwagę, że filozofia będzie miała w moim życiu wymiar czysto zawodowy. To były bardzo ciekawe, rozwijające studia. Opierałem je raczej na nurtach, którymi sam się interesowałem, które sam chciałem naukowo rozwijać. Pracę pisałem z Witkacego, czyli filozofii nowożytnej. Wszyscy pamiętamy, jak Justyna Kowalczyk-Tekieli w czasie jednych z zawodów Pucharu Świata „odstawiła” swoją rywalkę z Norwegii. Przeszła do historii polskiego sportu. Kibicował Pan swojej przyszłej żonie?Kibicowałem Justynie, oczywiście. Nie znaliśmy się wówczas, każde z nas żyło swoim życiem. Justynę podziwiałem jako sportowca. Stanowiła dla mnie, jak pewnie dla wielu innych osób, wielką łączycie siły w akcjach charytatywnych... Chodzicie w góry, z chętnie bierzemy udział w takich akcjach. Na przykład w projekcie 28 Marzeń wspieraliśmy niepełnosprawnych umysłowo, którzy zdobywali Koronę Szczytów Polski. Pomagała także Kinga Baranowska (himalaistka – red). Innym działaneim jest Bieg po oddech, akcja dla dzieci z mukowiscydozą, który Justyna od lat czynnie wspiera z wielkim zaangażowaniem. Nie mogłem się nie włączyć w ten projekt. Ślub Justyny Kowalczyk. Termin zmienił się przez pandemię ZDJĘCIA Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera – Istotą wspinania jest współpraca, partnerstwo, poświęcenie, rozumienie potrzeb drugiej osoby. Jest lista celów każdej wyprawy: wrócić w komplecie, jako grupa przyjaciół, a dopiero kolejne to cele sportowe. Podzielam ten pogląd. Samo wejście na szczyt, ukończenie drogi czy odwrót kilkadziesiąt metrów przed szczytem to indywidualne wartości ważne dla nas czy naszych ambicji. Natomiast wydaje mi się, że jedzie się po to, żeby próbować, spędzać tam czas, wspinać się. Sam fakt wspinania, bycia “w drodze” najważniejszy – opowiada Kacper Tekieli*, himalaista i alpinista, instruktor wspinaczki sportowej. Fot. Renata Dąbrowska JAKUB KNERA: Urodziłeś się nad morzem. Co zachęciło cię do wspinania po górach? KACPER TEKIELI: Jeżdżenie z rodzicami na narty w góry w młodości. To nie miało nic wspólnego ze wspinaniem, ale sam górski klimat i otoczenie, przyroda, zachęciły mnie do tego, aby tam wrócić. Dopiero po wielu latach – bo stosunkowo późno zacząłem się wspinać – powróciło to do mnie. Od razu natomiast poświęciłem temu sto procent swojego czasu. Kiedy? Nie do końca zdawałem sobie sprawy jak ważne są dla mnie góry. W pewnym momencie pojawiła się we mnie nostalgia, pewnie jeszcze w liceum. Zacząłem tam jeździć, natomiast na dobre wszystko rozkręciło się na studiach. Byłem na filozofii i wziąłem urlop dziekański – stwierdziłem, że przez rok chcę pomieszkać w górach. Pojechałem w Bieszczady, co uświadomiło mi, że to otoczenie jest dla mnie. Tam podjąłem kluczowe decyzje na temat tego, że chciałbym się później wspinać po górach drogami wspinaczkowymi. To wszystko rozegrało się w mojej głowie, nikt nie zabrał mnie na żaden szczyt. Co dają ci góry? Tam wszystkie rzeczy dzieją się naprawdę. Nie ma konwenansów, udawania, to pierwotny świat. Nie ma miejsca na błędy, trzeba dążyć do perfekcji w tym, co się robi. Naprawdę jest zimno, naprawdę człowiek się boi, naprawdę słońce świeci w oczy do granic bezpieczeństwa. Prawdziwa jest też przyjaźń i śmierć. Wszystko jest namacalne i bardzo blisko. Wydaje mi się, że każdy człowiek ma taką tęsknotę za prawdziwymi wartościami. To dla ciebie sport czy turystyka? Część wspinaczy wyrasta ze sportu i środowiska sportowego, mi bliżej do turystyki. Ważniejsza jest dla mnie przygoda a nie wynik. Oczywiście poziom sportowy w pewnym momencie nabrał znaczenia i zaczęło mi na nim zależeć – jest we mnie obecny duch sportowy i chęć poprawy wyników, mierzenia się z trudnościami, chęć porównania się z innymi. Nie jestem niezależny czy wolny od konkurencji. Góry dają mi właśnie to: skrajny realizm i sportowego ducha. Jak z Bieszczad trafiłeś w trudniejsze miejsca? Kiedy chodzenie zmieniło się we wspinaczkę? W Bieszczadach w Schronisku pod Małą Rawką, poznałem ludzi, którzy się wspinali, jeździli w wyższe góry i to mnie zainspirowało. Wcześniej chodziłem już trochę po Tatrach i pozwalałem sobie na łatwiejsze drogi wspinaczkowe, nie wymagające ode mnie znajomości technik asekuracyjnych. Po zakończeniu urlopu dziekańskiego zrobiłem kurs skałkowy, potem taternicki, następnie taternicki drugiego stopnia. Pomyślałem, że skoro tak późno się wspinam, muszę nadrobić ten stracony czas. A kursy na pewno minimalizują ilość własnych błędów, na których człowiek się uczy, a więc chodzi nie tylko o czas, ale też bezpieczeństwo. Fisher Towers w stanie Utah, fot. Małgosia Lebda. Chciałeś być bliżej gór? Wiedziałem, że jeśli chcę się tym zająć na serio, muszę zamieszkać na południu Polski. Najpierw wyjechałem na pięć miesięcy na Alaskę, żeby zobaczyć to miejsce, ale też tam zarobić. Spędziłem tam bardzo udany sezon wspinaczkowy. Po powrocie, jako świeżo upieczony magister filozofii byłem gotów robić wszystko. Traf chciał, że znalazłem bardzo fajną pracę w Murowańcu, górskim schronisku. Przez tydzień pracowałem, a kolejny tydzień miałem wolny i tak cały czas. Spędziłem intensywny rok – częstotliwość z jaką się tam wspinałem mogłaby obdzielić początkującego wspinacza na cztery sezony. Robiłem to non stop. Ile byłeś w Murowańcu? Rok. Potem pojechałem do Krakowa, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę. To miasto również jest bardzo dobrym miejscem, bo daje możliwość codziennego jeżdżenia w skały, ma infrastrukturę, która sprzyja treningowi wspinaczkowemu, a nad ranem w Tatry jedzie się stamtąd w godzinę i piętnaście minut. Powiedziałeś, że w pewnym momencie postanowiłeś zająć się wspinaniem „na serio”. Co to znaczy? Jeżeli chce się chodzić na trudne drogi wspinaczkowe, ściany o dużej powadze, gdzie możliwości asekuracji są słabsze albo chce się robić przejścia bez asekuracji, trzeba to robić często, żeby nabrać biegłości. Nie mam na myśli wypraw czysto turystycznych, ale w momencie, kiedy pojawia się możliwość zagrożenia życia, zagrożenia błędu, trzeba być w tym specjalistą – trzeba spędzać w górach co najmniej 120-150 dni w roku, nie licząc treningów na sztucznych ściankach i skałach. To wchodzi w krew. Z drugiej strony pojawia się ryzyko wpadnięcia w rutynę. Koncentracja to we wspinaniu podstawa. Po Tatrach chciałeś wchodzić wyżej? Myślałem o tym od początku mojej przygody ze wspinaniem. Dużo rozmawiałem o najwyższych górach – Karakorum, Himalajach – które zawładają umysłem. Wiedziałem, że w tamtym momencie, w 2006 roku, było jeszcze sześć niezdobytych zimą ośmiotysięczników, a wszystkie do tamtego czasu były zdobyte w tej porze roku przez Polaków. To taka narodowa specjalność: dużo cierpienia i tak dalej (śmiech). Bardzo zawładnęła mną myśl o K2 – to mityczna i niebezpieczna góra, na którą nikt nigdy nie wszedł zimą. Do dziś jest jedynym ośmiotysięcznikiem, który nie ma zimowego wejścia a do tego jest to drugi najwyższy szczyt świata. Praktycznie od początku o tym marzyłem, ale chciałem przejść klasyczną drogę wspinacza – wspinać się bardzo dużo, „robić metry”, wspinanie skalne, wspinanie w górach, wspinanie zimą, zdobywanie doświadczenia wysokościowego – żeby zobaczyć jak reaguje organizm na brak tlenu. Potem poznałeś Artura Hajzera, twórcę i szefa programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015. Zaproponował mi wyjazd w Himalaje. Nie osiągnąłem tam wielkiego sukcesu, ale na pewno zdobyłem kolejne doświadczenia, poznałem dobrze swój organizm i czuję, że to teraz procentuje, chociaż cały czas jestem na drodze nauki. To jest to dążenie do perfekcji i ciągłe wynajdywanie swoich braków – bardzo tego potrzebuję. Jeden z pierwszych sezonow w Tatrach, fot. Jędrzej Myśliński. Czym różni się organizowanie wyprawy zima od tej latem? Paradoksalnie latem jest więcej śniegu. Zimą wiatr jest tak mocny, że śnieg wywiewa. Zostaje szary lód. Zimą ginie mniej ludzi, jest mniejsze zagrożenie lawinowe, ale jest tak cholernie zimno – temperatury osiągają -40 czy -50 stopni – że to bardzo paraliżuje ruch. De facto nie byłem nigdy na wyprawie zimowej na ośmiotysięczniku. Najwyższe góry, na których wspinałem się zimą to Alpy. Ale przyznam, że z czasem ta zima w górach wysokich przestała mnie interesować. Dlaczego? Zrozumiałem, że istotą alpinizmu jest przejście trudnej ściany w jak najbardziej sprzyjających warunkach. A więc musi być jak najlepsza pogoda, jak najbardziej logiczna linia przejścia – zima jest tego zaprzeczeniem. Co było twoim sukcesem w Himalajach? Moja pierwsza wyprawa na Makalu skończyła się akcją ratunkową, w której udało się uratować dwóch kolegów, u których później doszło do licznych amputacji. Byli w nią zaangażowani ratownicy szerpańscy. To coś, co zostawiło we mnie bliznę. W następnych latach wziąłem udział w wyprawie na Broad Peak Middle, gdzie podjęliśmy decyzję o powrocie sześćdziesiąt metrów od szczytu, za sprawą mojej decyzji. Oceniłem, że poruszamy się zbyt wolno, grań do zjazdu jest bardzo niebezpieczna. Jedyne wejście, w 1975 roku, polskie z resztą, zakończyło się śmiercią kilku uczestników powodu kruchej skały. To wszystko miałem z tyłu głowy i bardzo blisko szczytu podjąłem decyzję o odwrocie. Niedawno byłem na wyprawie na Shivling w Himalajach Gharwalu w Indiach, gdzie działaliśmy w trzech niezależnych zespołach, ale w jednym z nich – na ścianie obok – doszło do wypadków śmiertelnych. Moje doświadczenia z Himalajami są dosyć ciężkie i na razie można powiedzieć, że pobrałem solidne lekcje. Czym więc jest sukces we wspinaniu? Mówi się, że nie sztuką jest wejść na szczyt, ale trzeba z niego zejść. Sukces ma kilka wymiarów. Stricte sportowym sukcesem jest poprowadzenie czy też powtórzenie drogi, szczęśliwe zejście. Istotą wspinania jest jednak współpraca, partnerstwo, poświęcenie, rozumienie potrzeb drugiej osoby. Jest lista celów każdej wyprawy: wrócić w komplecie, jako grupa przyjaciół, a dopiero kolejne to cele sportowe. Podzielam ten pogląd. Samo wejście na szczyt, ukończenie drogi czy odwrót kilkadziesiąt metrów przed szczytem to indywidualne wartości ważne dla nas czy naszych ambicji. Natomiast wydaje mi się, że jedzie się po to, żeby próbować, spędzać tam czas, wspinać się. Sam fakt wspinania, bycia “w drodze” najważniejszy. A co, kiedy trzeba się cofnąć? Jedna osoba nie da rady i podejmujecie taką decyzję? Jeżeli jest możliwość bezpiecznego odwrotu części zespołu to nie jest to żadna zdrada, nawet jest to wskazane: część realizuje plan, a część dba o to, żeby zadośćuczynić potrzebom kogoś słabszego czy chorego. Na pewno złą sytuacją jest, kiedy trzeba jak najwięcej rąk, żeby sprowadzić kogoś na dół, a ktoś inny kontynuuje atak na szczyt. Broad Peak Middle jest trzydzieści metrów niższy od głównego wierzchołka Broad Peak, znajdującego się w tym masywie, ale jest znacznie trudniejszy i bardziej skalisty. Na główny wierzchołek wchodzi się bez większych trudności, tutaj jest o wiele trudniej. W latach siedemdziesiątych to był największy poziom trudności, jaki człowiek pokonał na takiej wysokości. Mieliśmy zespół trójkowy, więc konfiguracja nie umożliwiała, aby ktoś zszedł bezpiecznie, a jednocześnie ktoś wszedł – ktoś musiałby zostać sam. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? W zespole jest tak, że jeśli jedna osoba uzna, że nie powinniśmy wchodzić wyżej to reszta – jeśli są dobrymi partnerami – musi go posłuchać. Właśnie dzięki takim szybkim, prawidłowym decyzjom i zrozumieniu pozostałych członków zespołu zjechaliśmy bezpiecznie i tego samego wieczora byliśmy na obozie trzecim na wysokości 7100 metrów. Można powiedzieć, że cała wyprawa jest bez historii, w tym również bez złej historii. Na przełęczy Broad Col (7850 m npm), w drodze na Broad Peak Middle, Archiwum Kacpra. Mówiąc „bez historii” masz na myśli to, że nie udało się wejść na szczyt? Celem zastępczym było wejście na główny wierzchołek Broad Peak i to się udało innej trójce. Fajnie było wrócić z poczuciem, że coś się zrealizowało. Natomiast umówmy się, że w dzisiejszych czasach wejście normalną drogą na ośmiotysięcznik w pełnym sezonie nie należy już do wyczynów sportowych. To osobiste sukcesy poszczególnych osób. Ja uważam, że wyprawa nie odniosła sportowego sukcesu, ale zrealizowała te dwa pierwsze punkty, o których wspomniałem: wróciliśmy wszyscy i w dobrej komitywie. W Himalaje jedzie się długo, musisz przejść przez kilka obozów. Cała wyprawa trwa kilka tygodni. Masz szczyt na wyciągnięcie ręki, jesteś na końcu i decydujesz o odwrocie. Co ma się wtedy w głowie? To bardzo trudne decyzje, przeżywa się duże rozterki. Ale zawsze po udanym wycofie – a miałem bardziej skomplikowane wycofy w życiu – mam poczucie niedosytu, ale jednocześnie satysfakcji, że udało się zrealizować jakąś akcję bezpiecznie. Muszę powiedzieć, że te endorfiny buzują w człowieku tak samo jak po wejściu na szczyt. Poczucie panowania nad sytuacją jest najważniejsze i ono daje szczęście. Jak przygotowujesz się do wyprawy w Himalaje? Nie przygotowuję się jakoś szczególnie ponieważ jestem w ruchu cały czas. Nie ma tygodnia, w którym nie byłbym w Tatrach, bardzo dobrze się prowadzę, jeśli chodzi o rozrywki i używki. Na pewno należy być w bardzo dobrej formie aerobowej, czyli mieć odpowiednią wydolność organizmu. Należy przejść badania, spojrzeć w siebie, żeby zobaczyć czy trzeba jeszcze pobiegać czy powspinać, jeśli należy wzmocnić jakieś konkretne partie ciała oraz sprawdzić, czy ma się odpowiedni sprzęt. Amplituda temperatur na południowo-zachodniej stronie stoku Broad Peak jest bardzo duża: w namiocie latem w ciągu dnia może być 40 stopni a w nocy -20. Trzeba być na to przygotowanym. Ważne jest też odżywianie, to co ci smakuje na określonej wysokości. Bycie tak wysoko jest porównywalne ze stanem ciężkiego kaca: czasem nie chce się pić, wszystko jest spowolnione, nie masz ochoty na nic, nie wiesz co zrobić, żeby poczuć się lepiej. Trzeba znać swój organizm, wiedzieć, co pomoże w takiej sytuacji – tę wiedzę nabywa się latami. Ile trwa wyprawa na ośmiotysięcznik? Trzeba liczyć od półtora do dwóch miesięcy od drzwi do drzwi domu. Samo wejście zajmuje około czterech tygodni na wysoki ośmiotysięcznik a około trzech na niski, do 8200 metrów. Nie byłem na wysokości powyżej 8000 i podobno między tymi niskimi a wysokimi jest kolosalna różnica. Z perspektywy poziomu morza wydaje się, że to zaledwie kilkaset metrów, ale to inny świat. Jakie jest polskie środowisko wspinaczkowe? Są bohaterowie pozytywni i negatywni, są kłótnie i przyjaźnie, zdarzają się sytuacje, gdy ktoś komuś wbija nóż w plecy – nie jest to nieskazitelna brać. Ale warto oddzielać przyjaciół od kolegów, wiedzieć od kogo czego można oczekiwać. Wydaje mi się, że pomimo tego to zwyczajni ludzie ze wszystkimi zaletami i wadami, jakie mają wszyscy. Jest rywalizacja? Zdecydowanie. Być może większość – jestem prawie przekonany – powie, że z nikim nie rywalizuje, ale coś takiego się czuje. A widać to teraz, w dobie Facebooka, kiedy na bieżąco ludzie często skaczą tam sobie do gardła. Są odważniejsi tam albo na forach internetowych, gdzie pozwalają sobie na więcej niż są w stanie powiedzieć prosto w twarz. Są niesprawiedliwe oceny, oskarżenia, sportowa zazdrość i niespełnione ambicje, ale też kwestie charakteru. Skończył się Program Polski Himalaizm Zimowy, który funkcjonował w latach 2010-2015. Co dalej? Artur Hajzer, pomysłodawca i kierownik tego projektu zginął w 2013 roku. Schedę przejął po nim jego wspólnik i partner wspinaczkowy, Janusz Majer, który ten program kontynuuje, ale już pod nazwą „Polskie Himalaje”. Nie chodzi tylko o zdobycie zimowe szczytu K2, ale również o przejście szeregu trudnych ścian, ale też pomoc w logistyce i umożliwienie polskim wspinaczom wspinania na najtrudniejszych ścianach świata. Widok ze stoków Broad Peak, widok na K2, fot. Alex Gavan. Co w tym momencie oceniasz jako swój największy sukces? Mam szereg przejść w Tatrach, które dały mi najwięcej satysfakcji. Nie wiem, jak one są odbierane, ale nie to definiuje sukces. W Alpach z kilkunastu ścian, które udało mi się przejść zimą, największą przygodą była północna ściana Eigeru. To najbardziej znana góra w historii alpinizmu ekstremalnego, na punkcie której obsesję miał już Hitler – bardzo chciał, żeby została zdobyta przez wspinaczy III Rzeszy… Robiłem trudniejsze rzeczy, natomiast tę ścianę uważam za swoją największą przygodę. Jakie masz najbliższe plany? K2? Raczej chciałbym poprowadzić jakąś piękną drogę tam lub na innym wysokim szczycie, taką której nikt wcześniej nie przeszedł. Chciałbym jak najdłużej się wspinać i czerpać z tego jak najwięcej radości. Nie odróżniam wspinania od życia: życie jest wspinaniem, a wspinanie życiem. Nie zmierzam do konkretnych celów, ale to, co robię jest celem, do którego doszedłem. Podchodzisz do wspinania w sposób rozważny. Jest w tym dużo instynktu samozachowawczego, popartego doświadczeniem. Myślę, że każdy, kto się wspina i nadal żyje, powie to samo. Mam jeszcze wiele słabych stron, nad którymi pracuję. To łączy się z tym, że wycofy, akcje, które nie udały się sportowo, ale udały się decyzyjnie nie raz sprawiły, że byłem z siebie dumny, bo podjąłem taką a nie inną decyzję. Wchodzi się wtedy, kiedy pozwalają na to wszystkie okoliczności: forma, pogody i warunki. Bo w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby umieć się zachować, a nie tylko wejść. Wspinanie to coś więcej niż hobby? Nie traktuję wspinania jako formy spędzania wolnego czasu. Ustawiłem pod to całe życie, zarówno zawodowe jak i rodzinne, więc na pewno jest to coś więcej. Wszystkie plany i większość marzeń jest ukierunkowanych na wspinanie. Być może jest to jakiś rodzaj obsesji czy uzależnienia. Zdaję sobie sprawę, że może nie brzmieć to dobrze (śmiech), ale traktuję to na poważnie. Co w górach jest najważniejsze? Bycie w górach jest celem samym w sobie. Góry to jedyne miejsce, w którym czuję, że nie marnuję czasu, jestem na właściwym miejscu. Jednocześnie wiem, że wymaga to ode mnie szeregu cech, dzięki którym mogę się wreszcie zaprezentować… przed samym sobą. Spełniam swój potencjał, jestem wtedy najlepszą osobą jaką mogę być. [white_box] *Kacper Tekieli to członek Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto, instruktor wspinaczki sportowej, zamieszkały w Krakowie. Wspinał się w górach USA i Alpach. W Tatrach przeszedł blisko 100 dróg, w tym około 60 zimowych, wielokrotnie w samotnym stylu. W 2010 roku w ramach VI International Elbrus Race, wbiegł na najwyższy szczyt Rosji w niecałe 5 godzin. Od 2010 roku uczestnik programu „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015” w ramach którego wziął udział w wyprawach na Makalu (8463m) i Broad Peak Middle (8016m). [/white_box] Dziś widać to wyraźnie: Małgorzata Lebda ma swój osobny poetycki dom i świat wokół niego. Budowała to prywatne uniwersum wiele lat – spokojnie, konsekwentnie, z tomu na tom. Najpierw zręby, potem ściany. Jej kolejne książki wzbogacały tę imaginacyjną przestrzeń, uzupełniały ją o nowe kolory i dźwięki. Zaczęła wcześnie, może zbyt wcześnie. Była studentką pierwszego roku polonistyki krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, kiedy uczelniane pismo „Nowy Legion” opublikowało jej wiersze (nr 7–8, 2005). Już wtedy jednak czytelnikom tej poezji musiało się wydawać, że jest w tych wersach jakaś siła i oryginalność, bo ci, którzy zasiadali w gremiach jurorskich rozmaitych konkursów poetyckich, nie szczędzili pochwał i nagród. Pamiętam swoje własne wrażenia, gdy w 2007 roku Małgorzata Lebda przysłała wiersze na konkurs „O Wawrzyn Sądecczyzny”, w którym byłem jurorem. W archiwach nowosądeckiej biblioteki zachowało się zdjęcie upamiętniające, jak wkładam na głowę poetki ów laur – bo zdobyła wówczas główną nagrodę. Wtedy właśnie się poznaliśmy. Jeśli dobrze pamiętam, to całe wydarzenie miało jeszcze inny wymiar – kto wie, czy nie ważniejszy: Małgorzata Lebda poznała wtedy kogoś, kto obecnie jest jej mężem, ale to oczywiście osobna historia…Napisałem o przedwczesnym debiucie, ponieważ w taki sposób ocenia go sama autorka – niezbyt zadowolona ze swojej pierwszej książki poetyckiej. Tomik Otwarta na 77 stronie, który ukazał się w 2006 roku, nie spotkał się z wielkim zainteresowaniem krytyków. Trzy lata później pojawia się jednak książka Tropy, która stanowi przełom na drodze twórczej młodej poetki. Tom budzi zainteresowanie wielu środowisk literackich, krytycy piszą, że odsłania on zasadnicze kontury lirycznego świata pisarki, daje wgląd w matecznik jej wyobraźni. Jak ciekawie brzmi to słowo! „Matecznik” kojarzy się przecież z lasem i z żywiołem natury, z pierwotnością i z matką. Taki tytuł Lebda nadała swojej poetyckiej książce wydanej w 2016 roku. Wcześniej pojawiła się Granica lasu (2013), tom, który – przygotowywany w ramach Stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego – otrzymał nominację do Nagrody Poetyckiej im. Gałczyńskiego „Orfeusz” (2014). Laur boskiego muzyka-poety spłynął jednak na skronie artystki dopiero dzięki wspomnianemu Matecznikowi(który pokonał konkurencję także w drodze do Stypendium im. Stanisława Barańczaka w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej). Cóż to za tom, cóż to za poezja? W jaki sposób można dziś wracać do tego, co pierwotne, rudymentarne, organiczne? Małgorzata Lebda pokazuje, że formą podobnych powrotów może być opowieść – rozumiana jako sposób komunikacji tego, co najistotniejsze, układająca się w mit. Matecznik wypełniają poetyckie opowieści. Ich materią, co wydaje się oczywiste, są osoby uchwycone w czasie, w działaniu – zamknięte w lirycznych kadrach (poetka jest też uzdolnioną fotograficzką), stłoczone w wieloznacznych, metaforycznych obrazach. Chciałoby się nawet powiedzieć – symbolicznych, bo wiele jest w poezji Lebdy właśnie symboli-archetypów – przetworzonych, przefiltrowanych przez indywidualną biografię – wiele motywów tworzących swoisty, splątany gobelin prywatnej tej grubej mitopoetyckiej tkaniny jest autobiografia poetki, której dzieciństwo upłynęło w niewielkiej wiosce Żeleźnikowa, położonej w jednej z beskidzkich dolin nieopodal Nowego Sącza. Lebda świadomie wraca do „genialnej epoki” dzieciństwa, zabiega o to, byśmy rustykalne sceny, które pojawiają się w poszczególnych wierszach, kojarzyli z tym, a nie innym miejscem geograficznym i kulturowym. Byśmy – prowadzeni za rękę przez dziecko oglądające ów świat szeroko otwartymi, zdumionymi oczami – obcowali z jego specyficznym kolorytem prac i obyczajów, z jego osobliwym, bo utkanym z wielu elementów, etnosem. To, co prywatne, ulega zatem uniwersalizacji. Poetka przekracza ramy autobiografii, uwieloznacznia sensy obrazów tak, by ostatecznie mówiły one nie tylko o niej samej, ale także o nas. O ludziach w ogóle. Wiersze, które zmieszczono w Mateczniku, układają się w długi ciąg doświadczeń inicjacyjnych, rozpoznawanych przez bohaterkę utworów jako istotny element własnej kobiecej tożsamości. Domyślamy się jednak, że chodzi w nich nie tylko o tożsamość indywidualną, ale także o tożsamość zbiorową – i rodzinną, i to, że w Mateczniku tożsamość kształtuje się głównie w relacji z ojcem, że pełna jest różnego rodzaju podskórnych napięć i opozycji, które wyczuwamy. Świat ojca jednocześnie fascynuje i przeraża, mieści w sobie element tremedum et fascinosum,i właśnie dlatego kształtuje wyobraźnię dziecka. Ojcowizna (ojczyzna?) jawi się małej dziewczynce przede wszystkim jako sapientia. Jest tradycją i mądrością, zarówno skrywa, jak i objawia wzory życia. Filolog miałby ochotę zapytać, w jaki sposób autorka scala biograficzną i mityczną warstwę swoich liryków? Odpowiedź jest najprostsza z możliwych: dzięki kursywie. To zmiana czcionki jest dla czytelnika tych wierszy znakiem obecności dwóch planów – partykularnego i uniwersalnego. Ten pierwszy wypełniają różnego rodzaju zdarzenia charakterystyczne dla rytmu prac na wsi i pór roku. Ten drugi to słowa ojca, który tłumaczy świat, ukazuje ich sens. Właśnie one są zapisywane pochylonym drukiem:wilgoć drąży modrzewiowe belki werandyprzez okno zimnego pokoju obserwuję ojcanocą halny położył w sadzie stare gruszez wysokości widać nieszczęścia całej wsizerwane dachy połamane słupywysokiego napięciaojciec przywołuje mnie podaje scyzoryki każe wyjąć sobie z nadgarstka czarną drzazgęmusisz nauczyć się pracować we krwi mówiranę zalewamy pszczelim kitem na alkoholumamy od niego żółte cierpkie dłonieOto jedna z lirycznych miniaturowych opowieści, jakich w Mateczniku wiele. Akurat ta otwiera zbiór, wyznacza lekturowe tropy, właśnie dlatego warto przyjrzeć się jej uważnie. Zatem po kolei: chyba od razu, już na pierwszy rzut oka zauważamy, że narracja snuta w tym wierszu ma strukturę wspomnienia. I nie tylko w tym. Stopniowo zaczynamy rozumieć, że najistotniejszym elementem liryki Lebdy jest pamięć. Tak, ale jaka? – zapytają ci, którzy wiedzą już o współczesnych badaniach nad tym fenomenem i zagłębili się w arkana memory studies. Odpowiemy im, że chodzi o pamięć autobiograficzną, indywidualną, a jeśli wspólnotową, to tylko w ramach wspólnoty rodzinnej. Zarazem jednak czujemy, że ten, kto opowiada, próbuje przypomnieć sobie i nam nie tylko ważne dla siebie zdarzenie, ale także, a może nawet przede wszystkim – jego sens. Dziecko, które „przez okno zimnego pokoju obserwuje ojca”, widzi dużo więcej niż domowe podwórko. Jest w stanie dostrzec „nieszczęścia całej wsi”. Los jednostkowy splata się w liryku z losem wspólnoty, a zniszczenia spowodowane przez wiatr stają się symbolem wszystkich przeciwności losu, które mogą nas spotkać. Kiedy spojrzenie podmiotu znów kieruje się w stronę ojca, mamy do czynienia z tym samym zabiegiem uniwersalizacji znaczeń. Prosta czynność usuwania drzazgi została przecież przez autorkę utworu ukazana jako czynność edukacyjna, swoista lekcja poglądowa, owocująca sentencją zaznaczoną pismem pochyłym: musisz nauczyć się pracować we krwi .Nie wiemy, co dokładnie miałoby znaczyć to przesłanie. Jego sens pozostaje uogólniony, otwarty na indywidualne egzegezy. Ale mocno czujemy, że ten, kto mówi w wierszu, wie. Jesteśmy pewni, że bohaterka utworu przypomina sobie takie słowa, które pomogły jej rozpoznać samą siebie i nabrały charakteru tożsamościowego, stały się osią jej samoświadomości. Wiersze, które wypełniają Matecznik, można nazwać epifanicznymi w takim sensie, jaki nadał temu pojęcie James Joyce, a potem myśl ponowoczesna. One przypominają i uobecniają sytuację, która była i jest dla podmiotu nagłym rozbłyskiem sensu – to znaczy tego, wokół czego została zbudowana i nadal buduje się własna egzystencja oraz własna nie jest jednak tak, że w tle omawianych wierszy wyczuwamy daleką obecność osoby, która to miejsce opuściła i może teraz spojrzeć uważniej, by wydobyć z przeszłości to, czego będąc w jej wnętrzu, zauważyć nie mogła? Chyba trzeba się zgodzić, że u źródeł wielu tekstów poetki leży nie tylko pamięć dzieciństwa, ale i doświadczenie jego utraty. Może po prostu brak owocuje w nich nowymi formami obecności. Autorka wie, że zniknęły zapachy i nastroje dawnych lat, że zniknął dom, że nie ma już strychu, nie ma strumienia i studni, że nie ma już drzew rodzinnego sadu i tych, którzy do niego chodzili, że nie żyją rodzice. A przede wszystkim: że nie dysponuje już spojrzeniem dziecka. Zarazem jednak doświadcza braku jako uobecnienia. To, co zniknęło w świecie, powraca bowiem w świadomości – nawiedza w snach, przybywa w marzeniach. Z wolna zamienia się w mit – wcale nie arkadyjski. Świętość miesza się w nim przecież z okrucieństwem, woda z krwią, miłość ze śmiercią – podobnie jak w utworach Tadeusza Nowaka, którego dokonania znajdują w poezji Małgorzaty Lebdy swoje interesujące jest zatem opowieścią o dojrzewaniu – głęboką, a więc i gorzką, i niepozbawioną nadziei. Przecież polega ono i na tym, że widzi się śmierć – że ona z pola widzenia nie znika. W jednym z ostatnich wierszy pomieszczonych w Mateczniku autorka przejmująco pisze o „liturgii odejść”. Ów tekst oraz inne utwory wypełniające omawianą książkę każą jednak myśleć również o poetyckiej „liturgii powrotów”. O tym, że skazani na powracające „to samo” szarej codzienności, tęsknimy za powrotem sacrum, za mitem, za czymś, co nasza świadomość identyfikuje jako życie i sens – otoczone jawnym i nachalnym bezsensem, umieraniem dookolnej rzeczywistości. Wiersze Małgorzaty Lebdy całym swoim ciężarem wychylone są w stronę podobnych pragnień.

kacper tekieli małgorzata lebda